WIEŚCI POLONIJNE
mentu, w którym byłam w stanie zrozumieć trudne słowo: adoptowana. Znaczyło ono tyle, ze wychowy- wała mnie mama, która mnie nie urodziła.
- Rodzone dzieci pochodzą z brzuszka, a przysposobione -
z serduszka - mawiała moja mama. Rodzice nie byli już najmłodsi. Oboje mieli ponad czterdzieści
lat, kiedy trafiłam do nich. Pokochaliśmy się z wzajemnością. Mimo, że rodzice pracowali, prowadząc dobrze prosperującą firmę, wzrastałam otoczona miłością i ogromnym uczuciem. Do szczęścia mogło mi jedynie ptasiego mleka brakować. A jednak... jednak jakieś niepokorne pytania zaczęły dręczyć moją duszę, gdy tylko weszłam w wiek dojrzewania. Zaczęłam buntować się przeciwko opiekunom. Czułam żal, że inni mają prawdziwych rodziców, a ja przez moich nie byłam chciana. Złość i ból skie- rowały się przeciwko tym, którzy mnie wychowywali. Spirala żalu nakręcała się z każdym dniem. Tym bardziej, że rodzice adop- cyjni, jakby na przekór temu, dawali mi jeszcze więcej ciepła i miłości.
Często wyobrażałam sobie, jaka była moja biologiczna matka.
W głowie ułożyłam sobie całą fantastyczną historię: że pojechała do Stanów Zjednoczonych, tam poznała mojego ojca i zaszła w ciążę. Dowiedziała się o niej dopiero po powrocie z Ameryki. Nie dała rady mnie sama wychowywać, dlatego oddała dobrym ludziom... Takie i inne fantazje tworzyły się w mojej nastoletniej głowie. I bardzo przeżywałam fakt, że nie miały żadnego potwierdzenia w rzeczywistości. Któregoś wieczoru rodzice przeprowadzili ze mną długą rozmowę. Opowiadali, jak duży ból sprawiam im swoim zachowaniem i że chyba nie zasłużyli na nie. Mama aż się popłakała. Rozmowa ta otworzyła mi oczy. Rzeczy- wiście, krzywdziłam tych, którzy przygarnęli mnie - niechcianą przez naturalnych rodziców. Wieczór ten spędziliśmy na wspólnym oglądaniu zdjęć i wspominaniu wielu szczęśliwych chwil, które razem spędziliśmy. Od tej pory nasze relacje wróciły na właściwe tory. Co nie znaczy, że zaprzestałam myśli odszukania biologicznej
rodziny. Odłożyłam je w czasie. Zamiast tego, skupiłam się na nauce. Zrobiłam maturę, potem zdałam na medyczną uczelnię. Po paru latach byłam lekarzem okulistą. Ponowne poszukiwania zaczęłam tuż po ukończenia studiów. Pierwsze kroki skierowałam do Ośrodka Adopcyjnego, z którego zabrali mnie rodzice. Po wielkich trudach, udało mi się otrzymać akt urodzenia. Wynikało z niego, że moja biologiczna matka, w momencie rodzenia mnie była mężatką. - Niestety, innymi informacjami nie dysponujemy - kierow-
niczka Ośrodka bezradnie rozłożyła ręce. - Poza tym, i tak nie powinniśmy udzielać żadnych informacji. Obowiązuje nas ścisła tajemnica. Jednak kiedy wychodziłam od niej, poradziła, abym udała się
do kancelarii parafialnej. Być może tam uda mi się zdobyć jakieś wiadomości. Tak też zrobiłam. W kancelarii zastałam jednak tylko świecką pracownicę. Po krótkiej rozmowie okazało się, że wśród parafialnych dokumentów zachowała się metryka mojego chrztu! Widniał na niej adres, pod jakim mieszkała biologiczna matka. Pełna nadziei, ale i strachu, wybrałam się we wskazane miejsce. Trafiłam do obskurnej kamienicy na obrzeżach miasta. Z obawą weszłam do środka. Odnalazłam numer mieszkania, widniejący w dokumentach. Zapukałam... - Pani w jakiej sprawie? - kobieta, która otworzyła drzwi,
wydawała się bardzo zdziwiona moją wizytą. - Czy pani nazywa się Maria P.? - spytałam cicho. - Nie -
odparła. - A mieszkała tu kiedyś?
Szukałam matki, znalazłam brata... O
tym, że jestem adoptowana, wiedziałam prak- tycznie od samego początku. To znaczy, od mo-
- Nie wiem, do tego mieszkania wprowadziłam się raptem dwa
miesiące temu - kobieta wydawała się powoli zniecierpliwiona moją nieoczekiwaną wizytą. - Dziękuję pani. Do widzenia - pożegnałam się cichutko i zmie-
rzałam w stronę schodów. - Proszę jeszcze chwileczkę poczekać! - kobieta wybiegła za
mną na klatkę schodową. - Na parterze mieszka pani Zofia. Jest bardzo wścibską staruszką i z tego, co zdążyłam się zorientować, mieszka w tej kamienicy od wielu lat. Może ona coś będzie wiedziała. Pani Zofia otworzyła drzwi po pierwszym sygnale dzwonka.
- Maria P.? Ależ oczywiście, że pamiętam - widać było, że pani
Zofia posiada wiadomości o wszystkich mieszkańcach kamienicy. - Jednak ona już tutaj nie mieszka od dobrych paru lat. Wyjechała do Niemiec. Wymieniłyśmy raptem parę kartek na święta, a potem kontakt się urwał. - Ma pani może jej adres? - spytałam prawie bez tchu. - Nie jestem pewna... musiałabym poszukać. Całkiem niedaw-
no robiłam porządki. Część korespondencji powyrzucałam, część trafiła do kartonów w piwnicy... - Bardzo mi na tym zależy! - powiedziałam niemal z rozpaczą
w głosie. Pani Zofia popatrzyła na mnie badawczo. I westchnęła. - Przyjdź pojutrze. Jeżeli odnajdę ten adres, to ci go dam. Nie wiem, jak wytrzymałam owe dwa dni. Targały mną
wszelkie możliwe emocje, W wyznaczony dzień stawiłam się u pani Zofii. - Proszę, tutaj masz kartkę z adresem - powiedziała, podając
mi oddarty kawałek z koperty. - Ale uprzedzam, że jest on sprzed dziesięciu lat.
Podziękowałam i szybciutko wróciłam do domu. Adres był co
prawda niemiecki, ale od czego jest Internet! Szybko wpisałam go w niemiecką wyszukiwarkę i po chwili na ekranie pojawił się numer telefonu tam zameldowanego. Minęło parę minut, zanim zdecydowałam się zadzwonić. Kiedy w końcu odważyłam się, ze zdenerwowania drżały ręce. Po trzecim sygnale słuchawka została podniesiona... - Halo - odezwał się kobiecy głos. „Mamo! Mamo!" - serce biło mi tak mocno, że o mało nie wyskoczyło. Po chwili jednak opanowałam się. - Czy rozmawiam z panią Marią P.? - spytałam w miarę
spokojnie. - Nie, z synową - odparł głos po drugiej stronie. Zawirowało mi
przed oczami. - Z synową? - upewniłam się. - Tak zwykle nazywa się żonę syna, prawda? - kobieta odpowiedziała pytaniem. Moja matka ma syna? To znaczy, że ja mam brata! - Czy mogę prosić panią Marię do telefonu? - Niestety, teściowa nie żyje od pięciu lat - poinformowała mnie
kobieta. - A w jakiej sprawie właściwie pani dzwoni? I kim pani jest? - Hmm... - zaczęłam dukać. - Mieszkałam kiedyś w kamienicy
razem z panią Marią. Wnet wybieram się na kongres medyczny do Monachium i pomyślałam, że mogłabym ją odwiedzić i powspo- minać. Kobieta od razu zaproponowała, abym zjawiła się u nich na popołudniowej kawie, gdy tylko będę na tym wyjeździe. Obie- całam, że tak zrobię. Po chwili pożegnałyśmy się, ale ja długo nie mogłam dojść do
siebie. Mam brata! Ale dlaczego on mieszkał z matką, a ja zostałam oddana? Dlaczego jego kochała, a mnie nie? Od biologicznej matki już się raczej niczego nie dowiem. Pozostawał mi brat. Dwa miesiące później byłam w Monachium. Na kongresie okulistycznym miałam dwa wystąpienia, a później wybrałam się do domu mojego brata. Nie wiedziałam, jaka będzie jego reakcja,
str.18
Page 1 |
Page 2 |
Page 3 |
Page 4 |
Page 5 |
Page 6 |
Page 7 |
Page 8 |
Page 9 |
Page 10 |
Page 11 |
Page 12 |
Page 13 |
Page 14 |
Page 15 |
Page 16 |
Page 17 |
Page 18 |
Page 19 |
Page 20 |
Page 21 |
Page 22 |
Page 23 |
Page 24 |
Page 25 |
Page 26 |
Page 27 |
Page 28 |
Page 29 |
Page 30 |
Page 31 |
Page 32 |
Page 33 |
Page 34 |
Page 35 |
Page 36